Każdy
z nas ma limit cierpliwości. Ja swój wykorzystałam po godzinie siedzenia w tej
zapełnionej po brzegi restauracji, gdzie nie słyszy się drugiej osoby, która
siedzi koło ciebie. Poza tym cała ta rodzinna atmosfera. Wszyscy tacy
szczęśliwi. Tylko nie ja, a to w końcu moje urodziny i powinnam się cieszyć dwa
razy bardziej niż inni.
-
Przepraszam – mruknęłam i wstałam nawet nie zauważona.
Można
powiedzieć, że prawie biegłam w stronę wyjścia po drodze zarzucając na siebie
swój czerwony płaszcz. Prześlizgiwałam się między stolikami aż w końcu złapałam
za zimna jak lód klamkę. Szarpnęłam za nią i z całej siły popchnęłam drzwi.
Drewniana część natrafiła jednak na opór. Z impetem uderzyłam przechodzącego
zbyt blisko człowieka. Upadła na ziemię próbując łapać się jeszcze pobliskiej
latarni.
-
Mój Boże – szepnęłam i natychmiast do niego podbiegłam. – Nic panu nie jest?
- Nie,
raczej nie – odparł pocierając dłonią czoło i pomału się podnosząc.
-
Pomogę panu – złapałam go za ramię i pomogłam mu wstać.
Natychmiast
oddalił się od drzwi, kurczowo trzymając latarni. Było już ciemno. Po Długiej
przechadzali się zakochani, którzy wzajemnie oddawali sobie ciepło mocno się
przytulając. To była pierwsza grupa. Drugą grupą tworzyli ludzie, którzy nawet
o takiej porze się gdzieś śpieszyli. Przemierzali tą piękną, gdańską ulicę
nawet nie spoglądając na zabytkowe kamieniczki, które były jedyne w swoim
rodzaju, gdyż każda miała swoją oddzielną historię. Podeszłam do mężczyzny i
spojrzałam na miejsce, w którym jego czoło zderzyło się drzwiami. Był już na
nim ślad.
-
Może zawiozę pana do szpitala? – zaproponowałam nieśmiało.
-
Nic mi nie jest, naprawdę – uśmiechnął się i wyprostował. – Trochę w tym mojej
winy. Kto normalny przechadza się tuż koło drzwi tej restauracji i to w
godzinach szczytu?
-
Chyba nikt – odparłam cicho. – Jest pan pewien, że wszystko w porządku?
-
Jak mam to pani udowodnić? Mam zacząć skakać?
-
Lepiej nie, bo jeszcze musiałabym pana zabrać do psychiatry, a on chyba nie ma
nocnych dyżurów w wojewódzkim.
Zaśmiał
się i oparł plecy o latarnię. Był wysokim czarnowłosym mężczyznom z delikatnym
zarostem. Jeżeli wzrok mnie nie mylił to miał jasne, brązowe oczy, które były
wręcz bursztynowe w świetle latarni.
-
To może tak. Pani odprowadzi mnie do Złotej Bramy w ramach przeprosin, a także
by dopilnować, że po drodze nie zemdleję.
-
No dobrze.
Pomału
ruszyliśmy w stronę bramy. Restauracja znajdywała się praktycznie zaraz koło,
więc nie musiałam daleko iść. Gdy doszliśmy mężczyzna gwałtownie się zatrzymał
i puknął delikatnie w czoło, ale tak by nie dotknąć bolącego miejsca.
-
Powiedziałem do Bramy Złotej? – przytaknęłam niepewnie. – Zawsze mi się te
Bramy mylą. Chodziło mi o Zieloną – uśmiechnął się i zawrócił. – Spokojnie, to
nie żaden objaw. Pamięć to moja słaba strona.
Westchnęłam
i ruszyłam za nim, próbując dotrzymać mu kroku, ale nie miałam szczególnie
ochoty na jakieś spacerki, choć lepsze to niż siedzenie tam w tej restauracji i
udawanie, że świetnie się bawisz. Wszystko lepsze od tego.
-
Właściwie to jak ma pani na imię?
-
Izabella – odparłam.
- Mariusz.
Iza. Mogę się tak do ciebie zwracać?
-
Możesz – mruknęłam. Było mi obojętne jak ktoś będzie do mnie mówił. Słyszałam
już tyle interpretacji mojego imienia, że Mariusza była tą najlepszą.
-
Nie śpieszy ci się do restauracji?
-
Nie bardzo, ale jeżeli chcesz to mogę już sobie iść.
-
Źle mnie zrozumiałaś! – powiedział prędko. – Chciałem się zapytać czy
przejdziesz się ze mną nad Motławę?
-
Nie pomyliły ci się jakieś rzeki?
-
Tym razem nie – odpowiedział szeroko się uśmiechając. – To jak?
-
Czemu nie? – wzruszyłam ramionami i nieco przyśpieszyłam kroku.
Cała
nasza rozmowa opierała się bardziej na pytaniach Mariusza i moich
odpowiedziach. Wyciągał ode mnie informacje, a ja jak zaczarowana odpowiadałam
na wszystkie zgodnie z prawdą. Nie spodziewałam się tego po sobie, choć czasem
zdarzało mi się być trochę zbyt sarkastyczną, ale to w końcu moja normalna
strona. Zresztą prokuratorzy lubią czasem trochę poironizować, a ja właśnie to
w mojej pracy lubiłam najbardziej. Poza tym jego pytania nie były wciąż takie
same i były dosyć sensowne.
Gdy
dotarliśmy nad Motławę oparł się o poręcz i głęboko westchnął. Złapałam się
zimnej poręczy, ale po chwile zabrałam z niej już i tak zmarznięte dłonie.
Szybko wsadziłam je do kieszeni, mając złudną nadzieję, że się ogrzeją.
-
Chyba powinnaś wracać już do restauracji. Tam jest chociaż ciepło – uśmiechnął się
delikatnie.
- Właściwie
to nie dałeś mi zbytnio zadać pytania.
-
No tak. Ja i moje rozgadanie. Przepraszam.
-
Nie masz za co, ale kim jesteś z zawodu? – spojrzałam na niego.
- Jestem
zastępcą dyrektora w firmie logistycznej. Nuda i żmudna robota – machnął ręką i
wyprostował się. – Prokuratura to chyba lepsza sprawa?
-
Zależy dla kogo. Jeżeli chcesz zabić czas i uwielbiasz papierkową robotę to
owszem, ale dla osoby, która lubi życie towarzyskie, a do papierów ma dwie lewe
ręce to nie jest najlepsza praca.
-
Co do pracy papierkowej to bym się nadawał, ale zrezygnować z imprez i innych
zabaw? W życiu!
-
Poświęcasz jedno albo drugie – mruknęłam. – Dobra, powinnam już wracać. Jeszcze
raz przepraszam za te drzwi. To cześć.
Pomału
ruszyłam w stronę Długiego targu by za kilka minut z powrotem znaleźć się w
restauracji przy jednym stole z całą roześmianą rodzinką.
-
Pracujesz tutaj w rejonowej czy okręgowej? – pojawił się tuż przede mną.
-
W okręgowej - odpowiedziałam niepewnie.
-
Chyba znajdziesz dla mnie kilka minut? Pewnie twój grafik jest bardzo napięty,
ale dasz radę jakoś mnie tam upchnąć.
-
Postaram się – odparłam mimowolnie się uśmiechając.
Odgrodził
mi drogę. Gdy zniknęłam w bramie oparłam się plecami o ścianę. Delikatnie, choć
i tak dosyć mocno uderzyłam głową o mur. Spojrzałam w dal. Piękna ulica Długa w
Gdańsku czarowała swoim nocnym urokiem jeszcze bardziej niż tym gdy jest jasno.
To miejsce miało w sobie to coś czego nie miały inne ulice jakie udało mi się
zwiedzić w innych miastach. Ta była jedyna w swoim rodzaju. Tym bardziej dla
mnie. W końcu jako mały szkrab biegałam po niej i goniłam gołębie. Na samo to
wspomnienie zaśmiałam się sama do siebie, ale szybko spoważniałam. Chyba za
długo czułam się jakby szczęśliwa. W końcu czułam się tak jakoś radośnie, a
uśmiech, który pojawiał się na mojej twarzy nie był sztuczny jak w większości
przypadków. To chyba nazywa się szczęściem? Zdążyłam już zapomnieć definicję
tego słowa.
Pokręciłam
głową i odepchnęłam się od muru pomału krocząc przez doskonale oświetloną ulicę.
Gdybym mogła zapewne bym poszła gdziekolwiek byle nie do tej cholernej
restauracji. Jednak trzeba stawić czoła nawet największym problemom, ale od
kiedy to własna rodzina stawała się problemem?