piątek, 22 marca 2013

Część III


Każdy z nas ma limit cierpliwości. Ja swój wykorzystałam po godzinie siedzenia w tej zapełnionej po brzegi restauracji, gdzie nie słyszy się drugiej osoby, która siedzi koło ciebie. Poza tym cała ta rodzinna atmosfera. Wszyscy tacy szczęśliwi. Tylko nie ja, a to w końcu moje urodziny i powinnam się cieszyć dwa razy bardziej niż inni.
- Przepraszam – mruknęłam i wstałam nawet nie zauważona.
Można powiedzieć, że prawie biegłam w stronę wyjścia po drodze zarzucając na siebie swój czerwony płaszcz. Prześlizgiwałam się między stolikami aż w końcu złapałam za zimna jak lód klamkę. Szarpnęłam za nią i z całej siły popchnęłam drzwi. Drewniana część natrafiła jednak na opór. Z impetem uderzyłam przechodzącego zbyt blisko człowieka. Upadła na ziemię próbując łapać się jeszcze pobliskiej latarni.
- Mój Boże – szepnęłam i natychmiast do niego podbiegłam. – Nic panu nie jest?
- Nie, raczej nie – odparł pocierając dłonią czoło i pomału się podnosząc.
- Pomogę panu – złapałam go za ramię i pomogłam mu wstać.
Natychmiast oddalił się od drzwi, kurczowo trzymając latarni. Było już ciemno. Po Długiej przechadzali się zakochani, którzy wzajemnie oddawali sobie ciepło mocno się przytulając. To była pierwsza grupa. Drugą grupą tworzyli ludzie, którzy nawet o takiej porze się gdzieś śpieszyli. Przemierzali tą piękną, gdańską ulicę nawet nie spoglądając na zabytkowe kamieniczki, które były jedyne w swoim rodzaju, gdyż każda miała swoją oddzielną historię. Podeszłam do mężczyzny i spojrzałam na miejsce, w którym jego czoło zderzyło się drzwiami. Był już na nim ślad.
- Może zawiozę pana do szpitala? – zaproponowałam nieśmiało.
- Nic mi nie jest, naprawdę – uśmiechnął się i wyprostował. – Trochę w tym mojej winy. Kto normalny przechadza się tuż koło drzwi tej restauracji i to w godzinach szczytu?
- Chyba nikt – odparłam cicho. – Jest pan pewien, że wszystko w porządku?
- Jak mam to pani udowodnić? Mam zacząć skakać?
- Lepiej nie, bo jeszcze musiałabym pana zabrać do psychiatry, a on chyba nie ma nocnych dyżurów w wojewódzkim.
Zaśmiał się i oparł plecy o latarnię. Był wysokim czarnowłosym mężczyznom z delikatnym zarostem. Jeżeli wzrok mnie nie mylił to miał jasne, brązowe oczy, które były wręcz bursztynowe w świetle latarni.
- To może tak. Pani odprowadzi mnie do Złotej Bramy w ramach przeprosin, a także by dopilnować, że po drodze nie zemdleję.
- No dobrze.
Pomału ruszyliśmy w stronę bramy. Restauracja znajdywała się praktycznie zaraz koło, więc nie musiałam daleko iść. Gdy doszliśmy mężczyzna gwałtownie się zatrzymał i puknął delikatnie w czoło, ale tak by nie dotknąć bolącego miejsca.
- Powiedziałem do Bramy Złotej? – przytaknęłam niepewnie. – Zawsze mi się te Bramy mylą. Chodziło mi o Zieloną – uśmiechnął się i zawrócił. – Spokojnie, to nie żaden objaw. Pamięć to moja słaba strona.
Westchnęłam i ruszyłam za nim, próbując dotrzymać mu kroku, ale nie miałam szczególnie ochoty na jakieś spacerki, choć lepsze to niż siedzenie tam w tej restauracji i udawanie, że świetnie się bawisz. Wszystko lepsze od tego.
- Właściwie to jak ma pani na imię?
- Izabella – odparłam.
- Mariusz. Iza. Mogę się tak do ciebie zwracać?
- Możesz – mruknęłam. Było mi obojętne jak ktoś będzie do mnie mówił. Słyszałam już tyle interpretacji mojego imienia, że Mariusza była tą najlepszą.
- Nie śpieszy ci się do restauracji?
- Nie bardzo, ale jeżeli chcesz to mogę już sobie iść.
- Źle mnie zrozumiałaś! – powiedział prędko. – Chciałem się zapytać czy przejdziesz się ze mną nad Motławę?
- Nie pomyliły ci się jakieś rzeki?
- Tym razem nie – odpowiedział szeroko się uśmiechając. – To jak?
- Czemu nie? – wzruszyłam ramionami i nieco przyśpieszyłam kroku.
Cała nasza rozmowa opierała się bardziej na pytaniach Mariusza i moich odpowiedziach. Wyciągał ode mnie informacje, a ja jak zaczarowana odpowiadałam na wszystkie zgodnie z prawdą. Nie spodziewałam się tego po sobie, choć czasem zdarzało mi się być trochę zbyt sarkastyczną, ale to w końcu moja normalna strona. Zresztą prokuratorzy lubią czasem trochę poironizować, a ja właśnie to w mojej pracy lubiłam najbardziej. Poza tym jego pytania nie były wciąż takie same i były dosyć sensowne.
Gdy dotarliśmy nad Motławę oparł się o poręcz i głęboko westchnął. Złapałam się zimnej poręczy, ale po chwile zabrałam z niej już i tak zmarznięte dłonie. Szybko wsadziłam je do kieszeni, mając złudną nadzieję, że się ogrzeją.
- Chyba powinnaś wracać już do restauracji. Tam jest chociaż ciepło – uśmiechnął się delikatnie.
- Właściwie to nie dałeś mi zbytnio zadać pytania.
- No tak. Ja i moje rozgadanie. Przepraszam.
- Nie masz za co, ale kim jesteś z zawodu? – spojrzałam na niego.
- Jestem zastępcą dyrektora w firmie logistycznej. Nuda i żmudna robota – machnął ręką i wyprostował się. – Prokuratura to chyba lepsza sprawa?
- Zależy dla kogo. Jeżeli chcesz zabić czas i uwielbiasz papierkową robotę to owszem, ale dla osoby, która lubi życie towarzyskie, a do papierów ma dwie lewe ręce to nie jest najlepsza praca.
- Co do pracy papierkowej to bym się nadawał, ale zrezygnować z imprez i innych zabaw? W życiu!
- Poświęcasz jedno albo drugie – mruknęłam. – Dobra, powinnam już wracać. Jeszcze raz przepraszam za te drzwi. To cześć.
Pomału ruszyłam w stronę Długiego targu by za kilka minut z powrotem znaleźć się w restauracji przy jednym stole z całą roześmianą rodzinką.
- Pracujesz tutaj w rejonowej czy okręgowej? – pojawił się tuż przede mną.
- W okręgowej  - odpowiedziałam niepewnie.
- Chyba znajdziesz dla mnie kilka minut? Pewnie twój grafik jest bardzo napięty, ale dasz radę jakoś mnie tam upchnąć.
- Postaram się – odparłam mimowolnie się uśmiechając.
Odgrodził mi drogę. Gdy zniknęłam w bramie oparłam się plecami o ścianę. Delikatnie, choć i tak dosyć mocno uderzyłam głową o mur. Spojrzałam w dal. Piękna ulica Długa w Gdańsku czarowała swoim nocnym urokiem jeszcze bardziej niż tym gdy jest jasno. To miejsce miało w sobie to coś czego nie miały inne ulice jakie udało mi się zwiedzić w innych miastach. Ta była jedyna w swoim rodzaju. Tym bardziej dla mnie. W końcu jako mały szkrab biegałam po niej i goniłam gołębie. Na samo to wspomnienie zaśmiałam się sama do siebie, ale szybko spoważniałam. Chyba za długo czułam się jakby szczęśliwa. W końcu czułam się tak jakoś radośnie, a uśmiech, który pojawiał się na mojej twarzy nie był sztuczny jak w większości przypadków. To chyba nazywa się szczęściem? Zdążyłam już zapomnieć definicję tego słowa.
Pokręciłam głową i odepchnęłam się od muru pomału krocząc przez doskonale oświetloną ulicę. Gdybym mogła zapewne bym poszła gdziekolwiek byle nie do tej cholernej restauracji. Jednak trzeba stawić czoła nawet największym problemom, ale od kiedy to własna rodzina stawała się problemem? 

wtorek, 12 lutego 2013

Część II


Do rozprawy została godzina. Siedziałam w zapełnionej kawiarni, która znajdywała się na parterze zaraz za wejściem do sądu. Zawsze siedziało tu mnóstwo ludzi. W większości byli to pracownicy, którym znudziła się ich praca i choć na chwilę chcieli się od niej oderwać. Zapomnieć o tych papierach, nieuzupełnionych rubrykach, męczących telefonach. W końcu każdemu należy się chwila wytchnienia. Nie jesteśmy robotami, które mogą pracować 24 godziny i to bez przerwy. Jesteśmy ludźmi. Potrzebujemy chwilę na zjedzenia śniadania, na wypicie kawy albo po prostu na rozmowę z kimś innym niż komputerem, który często lubi robić psikusy w formie 15-minutowego zawieszenia. Gdy ktoś mi mówi, że jeszcze kilkanaście lat temu ludzie radzili sobie bez komputerów i szło im równie dobrze to po prostu nie chce mi się wierzyć. Jestem kobietą XXI wieku i bez laptopa, na którym mam wszystkie dokumenty nie ruszę się z domu.
- Dzień dobry. Można? – usłyszałam głos za moimi plecami.
- Proszę – mruknęłam, odkładając kawę.
- Pani prokurator chyba nie w humorze. Czyżby zapowiadała się ciężka rozprawa?
- Zależy dla kogo . Dla mnie sprawa jest jasna. Pański klient nie udzielił pomocy poszkodowanemu i zbiegł z miejsca wypadku.
- Jest pani bezwzględna – uśmiechnął się i wziął niewielki łyk kawy. Mocny zapach podwójnego espresso rozniósł się wokół naszego stoliku.
Pan Wojciech był obrońcą oskarżonego. Cieszył się bardzo dużą sławą wśród adwokatów. Jego zdolności zostały docenione już nie raz w największych plebiscytach i nagrodzone odpowiednio dużymi nagrodami. Był stanowczy. Brał pod uwagę tylko jedną wersję wydarzeń i mocno się jej trzymał, nie pozwalając na jakiekolwiek obalenie. Zresztą jak chyba każdy adwokat, ale on robił to zawsze z poważną miną, nie dając ujścia jakimkolwiek emocjom. Zamykał je tak głęboko, że odczuwało się to płynące od niego zimno. Po rozprawie stawał się inny. Stawał się wręcz człowiekiem. Miłym, uprzejmym, z ciepłym uśmiechem na twarzy, którym obdarowywał każdą spotkaną po drodze osobę. Kompletnie inna osoba niż na sali rozpraw.
- Powinnam już iść – mruknęłam pod nosem, dopijając kawę i zabierając wszystkie swoje rzeczy.
- Na ile chcecie wsadzić mojego klienta?
- To nie ja o tym decyduję – wstałam, pomału ruszając w stronę wyjścia.
Miałam jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia rozprawy, ale nie miałam ochoty siedzieć w kawiarni przy jednym stoliku z tym adwokatem. Usiadłam na ławce przed salą, w której miała się odbywać rozprawa. Oparłam głowę o zimną jak lód ścianę. Jej piaskowy niegdyś kolor zmienił się teraz w brudną żółć. Wyglądało to okropnie. Jednak nie dręczył mnie wystrój tego korytarza, ale coś innego. Dziś obchodzę 29 urodziny. Jak na prokuratora byłam jeszcze młoda w tym fachu, ale dzięki wielu doświadczonym ludziom szybko się wybiłam. Zawdzięczałam im wszystko. Przekazali mi wszystko czego oni uczyli się przez lata. Jednak oprócz życia zawodowego liczyło się też to prywatne. To jednak leżało na dnie wielkiej skrzyni, w której znajdywały się same smutki i nieudane pomysły. Niby cały czas starałam się samą siebie przekonać, że nie jest mi potrzebna druga osoba do szczęścia. Po tym co zrobił Michał po prostu znienawidziłam płeć przeciwną. Właściwie tamto wydarzenie zrobiło ze mnie zimną, mało uczuciową kobietę. Dbałam tylko o siebie i o własne interesy. Żyłam w przekonaniu, że tak jest dla mnie najlepiej. Jednak im więcej czasu mijało tym bardziej to przekonanie jakoś ode mnie odpływało, ale nie byłam w stanie przyznać się przed samą sobą, że czuję jakąś pustkę. Nie mam do kogo się w domu odezwać. Siedzę sama jak palec, otaczając się górą papierów, która w jakiś sposób oddalają mnie od tego całego szarego życia.
- Pani Izo – ten cichy głos przywrócił mnie do życia. – Rozprawa zacznie się za 15 minut.
- Dobrze – odparłam do młodej kobiety o bardzo miłym uśmiechu.
Przytaknęła i poszła dalej, znikając na końcu korytarza. Modliłam się, aby ta rozprawa przebiegła szybko i bezboleśnie. Nie miałam ochoty na te kłótnie z panem Wojciechem, który z zaciętością bronił swoje racje odpierając każdy atak z mojej strony albo ze strony świadków. Był nieugięty. Tym razem na pewno też tak będzie, więc znowu szykowała się prawie godzinna rozprawa.
Rozprawa się zaczęła. Oskarżonemu zostały przedstawione te same zarzuty. Po raz kolejny nie przyznawał się do winy i znowu opowiedział swoją wersję wydarzeń, którą słyszałam już dwukrotnie. Na salę wszedł jedyny świadek całego zdarzenia. To ta starsza kobieta udzieliła pomocy poszkodowanemu. Jej zeznania mówiły same za siebie. Pan Krzysztof był winny i nie wiem dlaczego sędzia nadal nie podjął słusznej decyzji, czyli osadzenie oskarżonego w areszcie albo danie mu odpowiedniej dla popełnionego czynu kary. Dlaczego sędzia tak długo się wahał?
- Panie Krzysztofie, zadam panu po raz kolejny to samo pytanie. Był pan sprawcą zdarzenia?
- Tak, byłem – odparł.
- Udzielił pan pomocy? – czekałam na jego odpowiedź. Tym razem jej nie usłyszałam. Wahał się. Obrońca nie naciskał. To była jego decyzja. W duszy zaczynałam się cieszyć z odnoszonego zwycięstwa po długiej, męczącej walce z dosyć wytrwałym przeciwnikiem. – Nie udzielił pan. Zbiegł pan z miejsca zdarzenia. Był pan tak zszokowany, że nie wiedział pan co zrobić. Dlatego zaczął pan uciekać. Pech chciał, że ta kobieta była świadkiem całego zdarzenia i dostrzegła pana, uciekającego przez środek pola.
- Czy świadek się przyznaje? – spytała sędzia. Poczciwa, starsza już kobieta z długoletnim stażem.
- Tak, przyznaję się. Jak zobaczyłem tą kobietę wystraszyłem się. Chciałem jej pomóc! Naprawdę!
- To dlaczego pan tego nie zrobił? – zadałam opanowanym głosem pytanie.
- Bałem się. Moja żona zmarła w wypadku. Widziałem jej zakrwawioną twarz. Wtedy próbowałem pomóc, ale nie zdążyłem. Ona umarła na miejscu. Teraz po prostu nie potrafiłem dotknąć tej kobiety. Bałem się, że tak jak kilka lat temu nie wyczuję pod skórą pulsu.
Rozprawa zakończyła się. Sędzia przyznała oskarżonemu chyba najlżejszą karę. Miał szczęście, że poszkodowana w wypadku kobieta przeżyła. Sędzia niestety wziął pod uwagę wcześniejsze kłamstwa i takim sposobem oskarżony trafił do aresztu. Teraz czekał mnie powrót do domu. Dzisiaj mieliśmy iść do tej restauracji. Nie chciałam tam iść. Po prostu nie chciałam tam siedzieć i sztucznie się uśmiechać do całej tej szczęśliwej gromady. Niestety, ale nikt nie był na tyle dobry by obdarować mnie dziś ogromem pracy bym mogła się zasnuć we własnym gabinecie i spędzić własne urodziny w doborowym towarzystwie tysiąca nieuzupełnionych papierów. 

sobota, 9 lutego 2013

Część I


Przed drzwiami od mojego domu stała chyba cała moja rodzina. Już miałam się cofać, ale najwidoczniej moja mama tymi swoimi radarami zobaczyła mój samochód. Zaparkowałam na podjeździe, wzięłam torebkę i teczki z siedzenia pasażera, po czym wysiadłam.
- No nareszcie – mruknęła matka i zeszła po dwóch schodkach.
- Mogłaś chociaż zadzwonić, przyjechałabym szybciej – minęłam ją i całą resztę rodziny, która stała przed drzwiami. Każdy z nich coś trzymał. Czy to jakąś siatkę, czy pudełko obklejone kolorowym papierem. – Z tego co wiem to święta dopiero za dwa tygodnie.
- Za to twoje urodziny już jutro – uśmiechnęła się Kamila i jako pierwsza wparowała do środka.
No tak, nie ma to jak zapomnieć o własnych urodzinach, ale może to i lepiej. Z zeszłorocznymi urodzinami nie mam zbytnio dobrych wspomnień. Szczerze, to od tamtej pory nie miałam ochoty niczego świętować.
Gdy każdy z członków mojej rodziny wszedł do obszernego przedpokoju zamknęłam drzwi i jakoś między nimi się prześlizgując poszłam prosto do kuchni. Wpierw do pokoju weszła najmłodsza z sióstr, Kamila. Miała 19 lat, w tym roku pisała maturę, o której więcej mówiła niż się do niej przygotowywała. Następnie wszedł brat, który był o trzy lata straszy od Kamili, Jarek. W tym roku planował się jego ślub. Rodzice byli z niego tacy dumni. Zresztą, moja rodzicielka była szczęśliwa z każdego dziecka, oprócz mnie. Kolejnym dzieckiem byłam ja. 28 letnia Izabella. Prokurator. Zapatrzona jedynie w swoją pracę, jak to powiadali rodzice. Najstarszym z nas był Mariusz. Już 30 letni facet, mający żonę i dwójkę dzieci. Złote dziecko moich rodziców. Mariusz jest taki mądry, taki doskonały.
- Gdzie zapodziałeś Ilonę? – spytałam najstarszego brata, który stanął koło mnie, opierając się o blat wyspy.
- Poszła z dziećmi na spacer – wyjaśnił.
- Każdy kawę? – krzyknęłam, nalewając do czajnika wodę.
- Mi herbatę – odkrzyknęła mama, która była zajęta wyjmowaniem z siatek tych wszystkich swoich przesłodzonych ciast i konfitur. – Izuś, kiedy ty tu ostatnio sprzątałaś? Sam kurz na tym stole. Jak ty tu możesz cokolwiek jeść? Daj mi tu jakąś szmatkę.
Wtargnęła między mnie, a Mariusz i wyjęła z szuflady świeżą szmatkę. Dokładnie starła kurz ze stołu, a przy okazji z wazonu, oparć krzeseł i wszystkiego, na czym była choć odrobina brudu. Nawet gdybym próbowała coś z tym zrobić ona i tak dalej robiłaby swoje, dlatego darowałam sobie prośby i zajęłam się zdejmowaniem płaszcza. Rzuciłam go na krzesło i spojrzałam, co takiego przywiozła kochana mamusia.
- Po co tyle tego? – mruknęłam, wszystko dokładnie oglądając. – Nie mam czasu na robienie czegokolwiek w kuchni.
- Może powinnaś w końcu ten czas znaleźć – wtrącił się tata. – Najwyższy czas zająć się swoim prywatnym życiem, a nie tylko tym zawodowym. Taka piękna kobieta jak ty i nadal bez męża i dzieci.
- Zbyszek – zganiła go mama, choć wiedziałam, że chętnie by się przyłączyła do tej rozmowy, ale po kilku kłótniach chyba w końcu doszła do wniosku, że nic nie zmieni swoimi gadkami.
Machnął ręką i odwrócił wzrok w stronę okna. Westchnęłam i zabrałam płaszcz do przedpokoju. Zdjęłam też swoje czarne koturny, odłożyłam je na miejsce i zamiast nich ubrałam ciepłe kapcie a'la baletki. Gdybym na czas się nie odsunęła dostałabym nieźle drzwiami w głowę.
- Przepraszam – szepnęła Ilona, wchodząc do środka z wózkiem.
- Pomogę ci – otworzyłam szerzej drzwi i pociągnęłam za daszek wózka. – Miło cię widzieć.
- Ciebie też. Kasiu, chodź, ciocia jest – przywołała swoją starszą, a właściwie już czteroletnią córeczkę. – Przegapiłam coś?
- Nie, nic specjalnego się jeszcze nie działo. Telefon, został w samochodzie.
Po drodze przywitałam Kasię, która pobiegła prosto do domu. Usiadłam na miejscu kierowcy i spojrzałam na ten wielki dom, w którym mieszkała tylko jedna osoba. Po co mi aż cztery sypialnie? Chyba rodzice inaczej wyobrażali sobie mnie w przyszłości, dając mi w prezencie ten oto dom. Pojawił się właściwie przypadkiem. Tata dostał go w spadku, odremontował i przekazał mi. Niepotrzebnie. Teraz słyszę tylko, że nadal nie mam męża, dzieci. Przecież Mariusz już założył rodzinę, Jurek lada moment się ożeni, a za chwilę pojawią się kolejni członkowie rodziny. Tylko Kamila nic nie słyszy, ale gdyby zaszła w ciąże to na pewno rodzice skakaliby wokół niej ze szczęścia. Ja zaś w kółko słyszę cały czas to samo. Udaję, że mnie to nie wzrusza, bo tak naprawdę wpuszczam te słowa jednym uchem i za chwilę wypuszczam je drugim, nawet ich dokładnie nie analizując.
- Gdzieś ty tak długo była? – spytała mama, gdy weszłam do salonu.
- W samochodzie, szukałam telefonu – odparłam i usiadłam na fotelu.
- Dobrze, dobrze. Kochanie, jutro idziemy do restauracji. Mamy już zamówiony stolik, więc proszę cię. Weź sobie na jutro wolne – uśmiechnęła się ciepło mama. Ten uśmieszek pojawiał się tylko wtedy, gdy czegoś ode mnie chciała. Tak jak teraz.
- Będę musiała iść do pracy, bo mam z samego rana rozprawę w sądzie. Będę najszybciej jak się da – odpowiedziałam, choć w głowie siedział mi kompletnie inny plan, który miałam zamiar zrealizować. 

piątek, 8 lutego 2013

Wprowadzenie


- To do zobaczenia jutro – wykrzyknęła na pożegnanie Monika i trzasnęła za sobą drzwiami.
Nawet nie zdążyłam nic jej odpowiedzieć. Przykładowo, że ma się nie spóźnić tak jak chociażby dzisiaj. Ta szalona kobieta po prostu wystrzeliła jak piorun z biura, pędząc od razu do domu i do swojego ukochanego.
- Wszyscy już wyszli? – usłyszałam głos za plecami. Po chwili mój fotel okręcił się i zatrzymał przed twarzą Dawida.
- Nawet jeżeli to co?
- Chociażby to, że mamy czas dla siebie – uśmiechnął się cwaniacko.
- Mam inne plany niż siedzenie tu z tobą – szybko wymknęłam się z fotela, zabierając z biurka torebkę i telefon.
Zarzuciłam na siebie płaszcz, okryłam szczelnie szyję ciepłym, wełnianym szalikiem i założyłam na dłonie grube rękawiczki. Zawsze miałam skłonności do szybkiego marznięcia, nawet gdy na dworze temperatura nie przekraczała poniżej zera, tak jak dzisiaj. Po prostu mój organizm nie lubił zimy, ja sama zresztą też za nią nie przepadałam.
- Iza, przecież wiem, że nie masz żadnych planów – zatrzymał mnie ponownie Dawid.
- Robisz się nachalny i irytujący – mruknęłam i wyrwałam ramię z jego uścisku. – Nawet jeżeli ich nie mam to nie zamierzam marnować czasu, spędzając go z tobą.
Zostawiając go z tymi słowami wyszłam z biura prosto na dwór, gdzie panował jak dla mnie okropny chłód. Pośpiesznym krokiem ruszyłam w stronę auta. Gdy tylko wsiadłam do auta, odpaliłam go i włączyłam ogrzewanie. Czekała mnie krótka droga powrotna, ale wcale nie zamierzałam podczas niej marznąć.
Przypomniały mi się słowa Dawida. Przecież i tak nie mam żadnych planów, więc dlaczego się z nim nie umówić? No jest jeden powód. Kobieciarz. Zaciąga pierwszą lepszą do łóżka. Takie typy tylko mnie obrzydzają i wywołują u mnie odruchy wymiotne. Poza tym to moja sprawa, czy mam jakieś plany, czy może ich nie mam. Zresztą kogo tu oszukiwać. Nigdy nie mam żadnych planów. Chyba, że ukochany Moniki musi zostać dłużej w pracy i wtedy moja kochana przyjaciółka zabiera mnie gdzieś na kawę byle żeby nie siedzieć samej w domu. Tak poza tym to mój dzień praktycznie zawsze wygląda tak samo. Pobudka, śniadanie, praca, powrót, jakiś szybki obiad, praca w domu, kąpiel i spać. Ta monotonia trwa już prawie rok. Niedługo będzie równy rok odkąd rozstałam się z facetem, którego kochałam ponad życie, za którego byłam w stanie oddać życie, a który tak perfidnie mnie skrzywdził. Od tamtej pory wyczerpał się mój limit zaufania. Zastanawiałam się czy jeszcze kiedyś je odzyskam i będę w stanie pokochać kogoś tak jak Michała. To był najczęstszy temat moich rozważań podczas powrotu z pracy. I tym razem tradycji stało się zadość.




O tamtym opowiadaniu zapominamy. Nie miałam pojęcia jak dalej je kontynuować by było w miarę ciekawe, a ten pomysł mam w głowie już od dłuższego czasu, więc chciałam go w końcu zrealizować. :)